Atak Jaćwingów przesmykiem suwalskim
Trasa bardzo trudna, dla zaawansowanych rowerzystów. 118 km, prawie kilometr przewyższeń. Najgłębsze jezioro, największa deniwelacja w Polsce niżowej, Litwa, trójstyk. Asfalt, szutry, leśne dróżki, a nawet single tracki.
Październik. Ale jaki! Słońce, bezwietrznie, a na drzewach złota polska jesień.
Atak rozpoczynam z Jeleniewa, a konkretnie MOR-u na trasie Green Velo. Jeszcze tylko zaopatrzenie w miejscowym sklepie i ruszam asfaltem w kierunku Szurpił. Za chwilę w Kazimierówce odbijam w drogę szutrową na północ, w stronę jeziora Szurpiły i góry Zamkowej.

Na górze tej znajdowała się osada obronna Jaćwingów i najprawdopodobniej to właśnie tutaj Krzyżacy ostatecznie ich pokonali. Już na początku trasy, w okolicach jez. Szurpiły, mam próbkę tego co mnie czeka. Ostre zjazdy i syte podjazdy – hamulce dostaną dzisiaj w kość.
Jezioro Szurpiły wita mnie porannymi mgłami. Miejscami jeszcze widać szron na trawie, ale na szczęście słońce grzeje coraz mocniej. Ścieżka wzdłuż jez. Szurpiły to miejscami wymagający single track. A jakie widoki! Trzeba tylko uważać, żeby nie polecieć kilka metrów w dół.


Obok urokliwej kapliczki, duży drewniany dwór – agroturystyka „Zamkowa Góra”. Wygląda na opuszczony, przynajmniej o tej porze roku. Przy kapliczce w lewo, cały czas pod górę Zamkową. Można na nią wjechać kilkoma ścieżkami z różnych stron, ale trzeba mocno się sprężać, bo nachylenie zbocza sięga miejscami 20%. Za to widoki z góry wynagradzają ten wysiłek. Prawie cały Suwalski Park Krajobrazowy jak na dłoni. Jaćwingowie mogli obserwować wroga z wielu kilometrów.



Ale nie czekali na niego bezczynnie, tylko sami atakowali w niewielkich konnych oddziałach, zapuszczając się kilkadziesiąt, a nierzadko nawet ponad 100 km na tereny wroga. Po szybkiej, krwawej walce, zebraniu łupów i wzięciu jeńców następował równie szybki odwrót.
I taką też strategię zastosuję dziś.
Przejażdżka po górze Zamkowej, a przede wszystkim zjazd z niej sprawia, że nie przestaję się uśmiechać. Na dole jez. Jegłówek – nie mogę nie zahamować i nie wyciągnąć aparatu.

Dalej jadę szlakiem rowerowym w stronę Wodziłek. Typowy krajobraz polodowcowy: teren utworzonego w 1976r. Suwalskiego Parku Krajobrazowego został ukształtowany 10-12 tysięcy lat temu w wyniku ustępowania zlodowacenia bałtyckiego. Efektem jest niezwykle urozmaicona rzeźba terenu – liczne jeziora, wzgórza morenowe i kemowe, ozy, wiszące doliny i dziwne wklęśnięcia.



Wieś Wodziłki to, jak głosi tablica informacyjna, „kawałek Rosji nad Szeszupą”. Pod koniec XVIII w. osiedlili się tam wygnani z Rosji staroobrzędowcy, którzy nie zaakceptowali reformy liturgicznej patriarchy Nikona (m.in. nie chcieli żegnać się trzema palcami zamiast dwoma).
Wodziłki słyną z drewnianej świątyni (molenny), a przede wszystkim z tzw. czarnej bani – tradycyjnej sauny opalanej drewnem. W takiej bani nie ma komina; po rozpaleniu i nagrzaniu pomieszczenia trzeba otworzyć drzwi i okna, wypuścić dym, polać rozgrzane kamienie wodą – i można się kąpać! Trzeba tylko uważać, by nie dotykać ścian i sufitu, bo zamiast oczyszczenia, można się pobrudzić…
Po przeprowadzeniu szczegółowego zwiadu rosyjskiego przyczółka w Wodziłkach, jadę praniecką Szeszupy w stronę Łopuchowa, czerwonym szlakiem. Nadkładam drogi, ale zależy mi na obejrzeniu tamtejszego głazowiska (które trochę mnie rozczarowuje, ale za to krajobrazy iście szwajcarskie).

W okolicach Błaskowizny zjeżdżam na brzeg Hańczy, najgłębszego jeziora w Polsce (108,5 m), mekki płetwonurków.

Ruszam na północ niebieskim szlakiem pieszym pomiędzy jeziorami Hańcza i Boczniel. Jest to niezwykle malowniczy i wymagający odcinek. Duże różnice wysokości, liczne kamienie i wystające korzenie sprawiają, że czasami muszę zsiąść z roweru, ale mimo to zdecydowanie polecam tę trasę wymagającym rowerzystom.
Na północnym krańcu jeziora znajduje się Stara Hańcza – park i staw, resztki schodów, zawalone piwnice i lipowa aleja dojazdowa. Tyle zostało z pięknego niegdyś dworu powstałego prawdopodobnie w XVIII w., który wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, przetrwał wojnę, ale w 1946r. w niewyjaśnionych okolicznościach strawił go pożar (jedna z wersji mówi o zaprószeniu ognia przez milicjantów w trakcie… pędzenia bimbru).


Stamtąd ruszam na wschód, w kierunku Smolnik. Punkt widokowy „Na ozie w Smolnikach” (przed wsią, po lewej stronie drogi) to największa deniwelacja (różnica wysokości) w północnej i środkowej Polsce. Przepiękny widok na jez. Jaczno. W głębokim wąwozie prowadzącym w stronę jeziora (którym przed wiekami spływały topniejące wody lodowca) Andrzej Wajda kręcił przemarsz wojsk napoleońskich do „Pana Tadeusza”.

W Smolnikach w lewo i za wsią znowu w lewo, szlakiem rowerowym. Dalej jadę na północ, przez wsie o dźwięcznych nazwach Jegliniszki, Sześciwłoki, Rogożajny w stronę Wiżajn, polskiego bieguna zimna i serów zagrodowych.
Dlaczego w Wiżajnach i na Suwalszczyźnie jest zimno? Może dlatego, że jest to jedyne miejsce w Polsce, w którym zachowała się wieczna zmarzlina. Na lody nie mam jednak ochoty (zresztą trzeba wiercić 400 metrów w głąb Ziemi), ale w miejscowym sklepie serwują za to pyszną kawę z ekspresu, a poza tym znakomity miejscowy ser z czarnuszką i chmielowy napój izotoniczny. Czego chcieć więcej?

Z baru kieruję się najpierw do centrum Wiżajn z niewielkim rynkiem, a tam na żółty szlak rowerowy prowadzący na północ w kierunku Gór Sudawskich i miejscowości Sudawskie. Tu też przewyższenia są konkretne. Po drodze pozostałości dworu Sudawskie w jesiennej szacie, a za chwilę już Litwa. Jednak gdyby nie unijna tablica, to trudno byłoby tę granicę zauważyć.

A za granicą prosty i równy asfalt oraz… pustkowie. Pojedyncze, w większości opuszczone chałupy, wymierające wioski, zarośnięte pola. Na Litwie od 1990r. ubyło około milion mieszkańców (to niemal jedna trzecia ludności!). Tutaj widać to bardziej niż gdziekolwiek indziej.
To najmniej ciekawa część trasy. Cisnę po prostu tym asfaltem prosto przed siebie. Po dojechaniu do trasy nr 200 skręcam w lewo na Wisztyniec (Vistytis). Przecinam Regionalny Park Wisztyniecki, gdzie można spotkać wilki, jelenie i sarny, a także rzadkie storczyki, a nawet orchidee. Przed Wisztyńcem zabytkowy wiatrak i siedlisko. Sam Wisztyniec to senne miasteczko z niewielkim rynkiem.

Liczę na jakiś bar, ale jest tylko zamknięta przyczepa z kebabem i (otwarte) sklepy spożywcze. Dobre i to – łupy jednak będą. Wracam kawałek i skręcam w prawo na Wiżajny, wzdłuż jeziora Wisztynieckiego.

Niezwykłym miejscem jest kemping Pusele nad jeziorem, w którym mieści się oryginalne muzeum „rzeźb” z wszelkiego rodzaju metalowych części.
Wisztynieckie to duże jezioro graniczne między Litwą a Rosją – głębokie (50 m) i piękne. Warto skręcić z asfaltu w prawo w ścieżkę edukacyjną Silelis. Czasami trzeba wciągać rower po schodach, ale widoki rekompensują to z nawiązką. Po drodze też źródełko z cudowną wodą i mnogością krzyży.


Dojeżdżam do miniosiedla domków letniskowych, w większości zresztą opuszczonych, skręcam w prawo i jadę dalej na południe. Najpiękniejszy widok na jez. Wisztynieckie jest z południowego jego krańca, blisko granicy z Rosją.

Wcześniej droga się kończy, a po chwili docieram do granicznych zasieków z drutem kolczastym, kamerami i wieżami. Z jednej z takich wież woła do mnie litewski pogranicznik, dziwi się, skąd się tutaj wziąłem, i każe zawracać – grzecznie, acz stanowczo. Chwilę dyskutuję z „władzą” po rosyjsku, bo droga wzdłuż zasieków jest kusząca, ale po chwili posłusznie skręcam na wschód (tutaj Rosja jest… na zachodzie).
Nie uśmiecha mi się jednak perspektywa nadkładania wielu kilometrów i powrotu do najbliższego asfaltu, więc jak tylko znikam z pola widzenia wieży, to z powrotem skręcam w stronę granicy litewsko-rosyjskiej, i już nieniepokojony przez nikogo docieram do „Trójstyku Wisztyniec”, gdzie stykają się granice polska, litewska i rosyjska. Stoi tutaj piękny obelisk i biegnie trasa Green Velo.


Skoro szczęśliwie udało mi się wrócić do Polski, to ruszam teraz Green Velo w stronę Wiżajn, a za chwilę nad jez. Ingiel skręcam w asfalt prowadzący na południe (szlak rowerowy). Przede mną imponujący podjazd, a z tyłu równie imponujące widoki.


Mijam jezioro Mauda, wieś Użmauda (nigdzie nie ma takich nazw miejscowości – ta podobno pochodzi od litewskich słów malda – modlitwa i uż – za), a wkrótce docieram do… Kłajpedy. Co, nie ten kraj? A jednak, Inflanty nasze!

Szybko pedałuję dalej, bo słońce się kończy. Za Kłajpedą docieram z powrotem do granic Suwalskiego Parku Krajobrazowego i jadę wzdłuż jego granic na północ. W Mierkiniach uzupełniam zapasy w miejscowym sklepie. We wsi Hańcza w lewo na Bachanowo, gdzie udaje mi się jeszcze za dnia obejrzeć głazowisko „Bachanowo”, a w Turtulu słynny oz turtulski.

Pobliskie źródliska Szeszupy i tzw. amfiteatr wodziłkowski (schodkowo i łukowato ułożone moreny czołowe) w Rutce też zaliczam, ale już praktycznie po ciemku. Na koniec odwrót po asfalcie, na z góry upatrzone pozycje w Jeleniewie.


A konkretnie w kultowej restauracji Pod Jelonkiem, gdzie po udanej akcji zaczepnej zdecydowanie należą mi się wyśmienite kartacze i kwas chlebowy.
Październik 2018